“Vikto” żegluje do Polski

nafrontRisorskoyte “Vikto” to dzielny drewniany kuter żaglowy, zbudowany w 1924 roku w Norwegii jako rybacki kecz gaflowy. Mocny kadłub z owrężem dębowym, obity miedzianą blachą, bo taki statek to zimuje w lodzie. Był to statek roboczy, zatem jego wnętrze składa się z przestrzeni i przejść dla ludzi oraz dla trolli o wzroście około 140 cm. Są to dawne ładownie. W wieku dojrzałym doczekał się silnika, ale takielunek już został mocno sfatygowany. Tak dojrzała decyzja armatora – brata Maćka “Larsena” Sokołowskiego – o skierowaniu dzielnego Vikto z mórz zimnych i dalekich na odległe morze południowe z plażami i dziewczynami, na gruntowną rekonwalescencję w znanym żeglarzom porcie Trzebież.

Zebrała się załoga samych “los Hermanos desperados” i ich branek, zdecydowana bohatersko pokonać trzy akweny – Skagerrak, Kattegat, Sund i Bałtyk – oraz dotrzeć do celu. Był tam brat Jarek (103) i Zbyszek (96) oraz ich branki Haliny, a także “marineros fenomenales” Bogdan (Trzebież), Andrzej (Poznań) i Kasia (Szczecin). Kapitanem był brat Zbyszek – zwany “captain slack water” ze względu na kamienny spokój podczas żeglugi.

Mówiono, że będzie ciekawie, ale nikt nie mówił, że będzie lekko. Sprawdziło się. Bracia pamiętajcie, że MORZE TO WASZ PRZYJACIEL, ALE SKAGERRAK TO ZŁY PIES !!! Żegluga po akwenie osłoniętym była radosna, na pokładzie rozstawiono leżaki aby wygrzewać się w słońcu, jednak w miarę wychodzenia poza osłonę lądu fala nadchodząca z Morza Północnego rosła i skręcała na SW. Wiatr nie był gwałtowny, ale cyklonowy niż i silny sztorm w południowej części Morza Północnego napędzał martwą falę wysoką na 2-3 m. Nadchodzące fale niekiedy krzyżowały się i raz po raz łamały, wchodząc na pokład i wlewając za każdym razem po dwa wiadra wody przez skajlajt nadbudówki. Kapitan, leżąc na wznak na ławce w mesie, dostał taki chlust prosto w gębę i po chwili wypuścił w górę pióropusz wody jak wieloryb. Zresztą za chwilę przyśniło mu się, że śpi w oceanie jak wieloryb. Z malutkim kliwrem kołysanie było obłędne – do 300 na nawietrzną i 400 na zawietrzną. Wewnątrz po podłodze mesy latał urwany stół, zapasowy akumulator i specjalnie kupiony bęben z liną holowniczą. Dziewczyny zamieniły się w sztormowe zwłoki, tylko Halina wychodziła na wachtę konsekwentnie rzygając. Na szczęście ich koje pod skrajnymi częściami pokładu były suche. W sterówce też wszystko latało, sternicy pourywali uchwyty trzymając się jedną ręką uchwytu a drugą kręcąc kółkiem z obłędem w oczach, stojąc w niebezpiecznym rozkroku. Fok zleciał po sztagu po wyślizgnięciu się fału z opaski przy kauszy.

Unikając kursu pod falę wyszliśmy na środek Skagerraku, daleko od osłony przez cypel Skagen. Ponieważ marynarze już padali na pyski po kilku kolejnych 4-ch godzinach na sterze w ciągu dnia i nocy, weszliśmy z falą w szkiery naprzeciwko Goteborgu. Ostatni zdolny do służby marynarz Bogdan się zdrzemnął na ławce w sterówce i obudził go dopiero okrzyk kapitana “Szwecja Cię wita !”. Razem wybraliśmy z locji port na wyspie Bjorko i dopiero wewnątrz portu zawołaliśmy “na pokład, do cum”. Co za radość !!! Była tam stacja paliw i prysznic oraz przyjazny szef portu (skasował połowę stawki za postój). Obiad na równym stole i spokojny sen, bez kurczowego zapierania się o co się da.

Po gruntownej rewitalizacji załogi wyszliśmy przez szkiery 20 Mm na południe, na akwen bez fali. Miło było tylko do nocy, kiedy dopadła nas mgła z widzialnością 50-100 m. Jeden człowiek stoi na dziobie, drugi przy sterze. I tak g… widzi i g… słyszy. Przed południem mgła się podtarła i minęliśmy cypel Kullen. W dzień znowu gładko i słonecznie, ale przy wiatrach SW-S prąd na podejściu i w Sundzie osiągał 1.5 kn. Mozolnie minęliśmy zamek Hamleta w Helsingor i do Kopenhagi wchodziliśmy już po ciemku. Załoga poszła na spacer przez Nyhavn, a kapitan z branką wybrał się do hippisowskiej Christianii zobaczyć jak się bawi niegrzeczna duńska młodzież.

Z Kopenhagi wychodziliśmy wcześnie rano. W tym wielkim porcie nie ma żadnej stacji paliw, więc tankowaliśmy dopiero w kanale Falsterbo. Kosztowało to sporo czasu, bo jedyna dziadowska stacja paliw jest bezobsługowa. Instrukcja tylko po szwedzku i automat bierze tylko szwedzkie banknoty, żadne tam plastikowe karty lub euro. Ponadto był już czas zimowy i most otwierano co trzy godziny. Z kanału wyszliśmy pod wieczór.

Na Bałtyku zaczęło się fajnie, ale w nocy znowu przyszła gęsta mgła, a tu mamy dwie ruty do przecięcia. Znowu jeden człowiek stoi na dziobie, drugi przy sterze. Przecinamy rutę głębokowodną na północ od Bornholmu. Cisza, nie ma żywego ducha. Ze 20 mil dalej słychać syrenę, uciekamy więc przed statkiem, który ostatecznie pojawił się za rufą. Jak się w końcu okazało, gonił nas aby powiadomić przez megafon o pracach prowadzonych przy rurociągu Nordstream. Gdy mgła się znowu podtarła, na szerokości geograficznej Peenemunde zatrzymał nas do kontroli niemiecki patrolowiec. Przypłynęli pontonem, pytali czy mogą wejść pod pokład. Strasznie się dziwowali, ale kuter im się podobał. Wszystko z ciekawości, bo pierwszy raz widziana norweska bandera i do tego stara jednostka. Dalej płynęliśmy szlakiem praojców, docierając bez sensacji, po 6-ciu dniach żeglugi, do Świnoujścia i do Trzebieży. Nasza straż graniczna spisała się na medal i nie chcieli nas odprawiać. W końcu to Świnoujście, gdzie pamiętają co to jest Schengen.